6 999 razy czytano

BUT 260
– dotyk ciemnej strony ultra

Od 2 miesięcy cieszyliśmy się z Mateuszem na wspólny start. Po udanym, zakończonym biegu B7S to było w sam raz wyzwanie, bez cienia strachu czy wątpliwości, obaw o rezultat przy odpowiednim, chłodnym, organizacyjnym podejściu do trudności zadania: Beskidy Ultra Trail, trasa BUT 260 Challenge.

20151001_but_adam_pronczuk_04_skysrapper Start ze Szczyrku o 10.00. Jedna wojowniczka Ola i 14 wojowników. Na pełnym luzie powolne, leniwe zdobywanie Klimczoka, zbieg na Kozią przez Kołowrót, potem do Bystrej i Wilkowic. Peleton truchta, jedni uzupełniają colę w Żabce inni w piekarni słodkie bułki, atmosfera pikniku biegowego. Od Magurki Wilkowickiej grupa rozbija się na pojedyncze osoby, pary. Przemy do przodu z Mateuszem delikatnie, ale konsekwentnie pilnując międzyczasów, wszystko zgodnie z planem. Pilnujemy trasy na Michałowych „zagwozdkach” (przebieg poza szlakami oznakowanymi, przecinkami i ścieżkami). Z Zapory do Kozubnika trasa zagwozdkowa, dzięki Tadeuszowi udaje nam się przebrnąć z małym pogubieniem się do zielonego szlaku na Kocierz. W sklepie spożywczym dobijamy colę i mineralną. Mozolne podejście na Kocierz, który osiągamy po zmroku, godzinę przed limitem jaki sobie przyjęliśmy. Talka dowozi nam makaron, kawę, herbatę, przebieramy się na nocny bieg. Jadłem dzielimy się z Bartkiem Karabinem i Mariuszem Opieła. W Beskidzie Małym poza naszą czwórką jeszcze samotnie Tadeusz Podraza w czołówce dużego Butka. Z Kocierza przyjemnie granią przez Potrójną, Łamaną Skałę, Leskowiec do Krzeszowa Górnego. Piękna noc, księżyc, niesamowicie gwiaździste niebo. W Krzeszowie na rozstajach stół zastawiony . Magda i Tomek przygotowali jedzonko i przepak, północ, robi się dość zimno więc ruszamy przez pagórki nieznane do Suchej Beskidzkiej. Tomek idzie z nami jako wsparcie na pierwszą noc. Gubimy się, dostajemy telefon od Michała, że idziemy w złą stronę (zagwozdki :-)). Odnajdujemy trasę i jesteśmy w Suchej. Przecinamy drogę i zdobywamy Przesłop na drodze do Zawoi. Z centrum Zawoi pniemy się mozolnie na Cyl Hali Śmietanowej. 800 przewyższenia na 6 km Tempo wyraźnie nam spada. Mateusz zaczyna odczuwać mocno kolano, bierzemy po przeciwbólowym. Delikatnie zbiegamy na Krowiarki. Mateusz podejmuje decyzję o zakończeniu biegu. Dałby radę jeszcze kilkadziesiąt kilometrów, ale nie 150. Smutno mi. Żegnamy się, w drogę. Słońce wstaje, dobrze zdobywa się Babią, szybko przeleciało 700 m przewyższenia. Na szczycie czeka Michał z aparatem. Podziwiam go. Był w Porąbce, pod Kocierzą, na Babiej, na Rysiance, czekał cierpliwie na rozciągnięty mocno zespół, marznął wieczorami i porankami i pewnie wybiegał przy foceniu z kilkadziesiąt kilometrów. Zbiegam, schodzę właściwie do Markowych. Nie da się zbiegać jak koziczka. Skała miejscami oszroniona, chybocą się kamienie, nogi nieco osłabione po ponad 100 km. W schronisku Tadek i Mariusz dojadają posiłek, ucieszyłem się, że dogoniłem czołówkę. Bartek Karabin urwał się 20 minut wcześniej decydując się na samotne napieranie. Zamawiam żurek, cola na dobitkę, kilka procent doładowuję komórkę. Tadek wychodzi w trasę, Mariusz jeszcze odpoczywa, ruszam przed nim, ale przegania mnie po 2 km. Posiłek, słońce, malownicze szlaki, bardzo przyjemnie mija 20 km do Przełęczy Glinne. Po drodze na zbiegach wyprzedzam chłopaków, gubię się na 2 km, doganiają mnie, znowu wyprzedzam na zbiegach. Na przełęczy dobijam colę i mineralną, oscypek na przekąskę. Przede mną mała wyrypka na Pilsko 700m/4,5 km, odpoczywam co kilkaset metrów, co jakiś czas przy papierosie budując psychikę widokami Babiej Góry zostającej za plecami. Wyprzedza mnie Tadek w swym spokojnym, efektywnym tempie wspinania. Z góry zbiegam na Miziową, uzupełniam wodę ze strumienia i podbiegam w kierunku Rysianki. Zwózka drewna, szlak zmasakrowany, wpadam po kostki w błoto, a było tak sucho w butkach. Dwie godziny przed zmrokiem dobijam do Rysianki, pod koniec dogania mnie Mariusz, Tadek dochodzi później, bo na Miziowej jadł kolację. Żurek, pierogi, herbata z cytryną, przemywam się lekko, opatruję otarcia i wychodzę pierwszy, chcę przed zmrokiem przebiec ile się da, czołówka mi siada, a jestem sam na trasie, komórkę daję na minimum bo zostało kilka %. Na Boraczą sprawniutko, pokrzepiony małym odpoczynkiem. Na Prusowie się gubię (powycinali drzewa z oznakowaniem), dzwonię do Michała, Mateusza, Jacka by mnie pokierowali, po kilkunastu minutach sam odnajduję szlak, a Michał mnie utwierdza, że idę w tracku. Na Prusowie rykowisko jeleni, włosy stają mi dęba (włosy na rękach :-)) . Jestem od nich kilkadziesiąt metrów, nie widzę, słyszę pomrukiwanie groźne i sapanie, co pewien czas donośny ryk, tętent kopyt, ciemno, mam obawy czy w czymś nie przeszkadzam, spylam na adrenalnie, ale ten masyw ciągnie mi się niemiłosiernie. Docieram do Żabnicy, a później lekki zbieg do Węgierskiej Górki. W Żabce Tiger, witaminy, baton, faje, cola, przebieram się na nocny odcinek w suche rzeczy, z nogi na nogę do przodu. Jest bardzo zimno, mgła z igiełkami szronu, szybkie tempo pomaga utrzymać temperaturę. Dłuży mi się zielony w kierunku Baraniej, wąski, rzadko uczęszczany, mokradła, tatarak, ścieżka praktycznie niewidoczna poprzez zagajniki, boje się zgubić szlaku, parę razy cofam, upewniam się, mam szczęście, bez większych strat energetycznych i czasowych dochodzą do czarnego z Kamesznicy na Baranią. Łapię kontakt z Jackiem i Julianem. Są na Kubalonce, zostawią auto na Stecówce i idą w moim kierunku. Na Baraniej gospodarzy niedźwiedź, niepotrzebnie zauważyłem tablicę z ostrzeżeniem, znowu włosy stają dęba, każdy większy szelest, uciekająca sarna, ślepia odbijające złowrogo od światła czołówki, jakiś ryk tuż obok. Zastanawiam się co oddam misiowi: żele czy kabanosa :-). Niedaleko od szczytu Baraniej dobiegają do mnie radośni Jacek i Julian, ciepła herbatka, tyle światła z czołówek, ich dobre humory i świeżość biegu sprawiają, że wchodzę w inny świat. Adrenalina siadła, czuję się bezpiecznie i przestaję walczyć. Dłuży się droga do samochodu na Stecówce, a to tylko parę kilometrów, poza kamieniami przynoszącymi ból, przyjemnego zbiegu. Jacek biegnie przodem by zagrzać auto. Wcinam rosołek i makaron Od Reni, mniam, Julian daje piwko, ale za zimne i nie wchodzi, kawa, herbata. Przebieram się w suche rzeczy, ściągam buty i przerażenie u wszystkich na widok kalafiorów na pół stopy. Przebijam agrafką pęcherze, spuszczam płyny i krew, sudokrem, pachwiny też w nienajlepszym stanie, przeciwbólowy i wskakuję pod śpiwór. W drgawkach zasypiam na może 30 minut, potem proszę o jeszcze 15 minut. Chłopaki pozwalają, ale potem już nie ma zmiłowania, do roboty Adam, jeszcze tylko 90 kilometrów i odpoczniesz. Z Julianem ciśniemy przyzwoicie jak na zmęczenie na Kubalonkę potem w kierunku na Stożek, Jacek przestawia auto i dogania nas. Powoli wstaje dzień, wietrzny dzień, przyjaciele odprowadzą mnie pod Kiczerę, ostatnie wskazania, baton, wsparcie na drogę, instrukcje taktyczne. Bardzo dobrze idzie mi ze Stożka na Czantorię, aż do Ustronia. Tempo bardzo przyzwoite, najważniejsze bo kilometry uciekają. Na Czantorii spotykam Adriannę ultraskę na swoim treningu, miła wymian zdań, ale w drogę czas. Na krótki posiłek chcę się zatrzymać na Małej Czantorii w czeskim schronisku. Pani nie ma nic na ciepło na już, dopiero otwarte. Tadek drzemie na ławce, czeka na posiłek. Wcinam ciasto kawowe, piwo bezalkoholowe i pomykam do Ustronia. Ciepło się zrobiło, przyjemnie, sił sporo, jestem pełen optymizmu, niecałe 60 km do mety, raduje się, że jestem drugi w tym morderczym biegu, widzę się już na mecie. BŁĄD!!! Początki pychy, rozluźnienie. W Ustroni niespodzianka – Darek jedzie obstawiać punkt na BUT 120, częstuje mnie migdałami, ciastkami, wodą, dodaje otuchy. W centrum rozsiadam się na kawie i soku wyciskanym w marchewki. Na podejściu na Równicę czerwonym wydaje mi się, że nieźle napieram, ale wyprzedzają mnie „zwykli” turyści, znaczy się, że świeżość jest tylko w wyobraźni. Tracę dwa razy po 20 minut na potrzebę numer „dwa” i na opatrzenie ran. Stopy bolą niemiłosiernie, ale po sudokremie wyglądają dwa razy lepiej, uff nie jest źle, nie pogorszyło się. Ściągam ocierającą nieprzyjemnie bieliznę i idę na luźno. Równica, górka dla spacerowiczów, a zabrała mi 2,5 godziny. Z Równicy zielonym do Brennej spokojnie, konsekwentnie, biegnąc, gdzie się da, bez przystanków. Dochodząc do pierwszej głównej drogi idę zgonie z opisem biegu w prawo, jak się okazało, źle. Dzwonię do Michała, ale nie odbiera. Po ponad dwóch kilometrach udało mi się spotkać turystów znających rejon. Nawrotka, 5km w tyłku. Psycha dostała baty. Na BP siadam do kawy, kolejna strata czasowa. Po dłuższym marszu odnajduję czarny szlak na Błatnią. Mam gorączkę, zwężone oskrzela, pocę się jak szczur, na podejściu ledwo trzymam tempo spacerowiczów. Maciek jest ze mną w kontakcie. Dojechał do Szczyrku i podąża w moją stronę. Rozbieram się, co się da, idę na chłodno, lepiej idzie niż przegrzanym. Za Błatnią spotykam Piotra z kolegą. Robią trening 60 km ultra jak się dowiedziałem później z FB. Za kilka minut dobiega do mnie Maciek. Piwko Karmi na pół, fajka i w drogę, limit robi się ciasny. 40 km do pokonania i 12 godzin, tempo minimalne, stałe 4 km/h – proste i łatwe, ale nie dziś, po 220 km i dwóch nocach. Maciek mocno motywuje, presja mnie zaczyna zjadać. Liczy się każda minuta. Klimczok zdobywamy w miarę sprawnie, lekki zbieg, ostrożnie do Chaty Wuja Toma, Maciek organizuje mi pomidorową. Szaro się robi. Wysiadam coraz bardziej na podejściach, na zbiegach nieporadnie. Salmopol robimy jeszcze w niezłym czasie, przed 22.00. Zostało 6 godzin do limitu i według mojej rozpiski 28 km.

Za bramami świadomości.
Malinowską Skałę nie wiem kiedy robimy, ale ucieszyłem się, że tak szybko. Szedłem, podbiegałem rzadko za Maćkiem jak zmęczone dziecko. Nie miałem pojęcia, gdzie jesteśmy i po co. Pamiętam okropny wiatr zrywający czapkę z czołówką, wschodzący czerwony, krwisty księżyc i błądzenie gdzieś w kółko w poszukiwaniu zbiegu do Ostrego. Kilka razy błagałem o 5 minut snu. Mimo sprzeciwu Maćka, padałem na borowiny, czułem się jak we wspaniałym łożu, w półśnie słyszałem Maćka jak mnie pozytywnie opiernicza i zgrabnie motywuje. Nie wiem co wygadywałem, ale halucynacje były częstsze od świadomych chwil. Nie miałem sił, wszystko było mi obojętne, nic nie miało znaczenia, tylko położyć się i żeby ktoś mnie stamtąd zabrał. Kamienisty zbieg do Ostrego zabiera cenne kwadranse. Właściwie zsuwam się po parę metrów, siadam, wstaję na kolejne metry. Stopy jeden ogień. (Nie wiem czy nie byłoby dobrze na ostatnie kilometry założyć lekkie buty górskie). Na około 250 km siadam na kamieniach, poddaję się, dzwonię do Michała, że schodzę z trasy do Ostrego i kończę. Michał: Adam, masz ponad dwie godziny do limitu i tylko 10 km, zastanów się. Dostaję nieco nowych sił, bardzo szybki zbieg do Ostrego, płytami i asfaltem. 15 minut po północy. Ciepłe przyjęcie, gratulacje jakieś za dotychczasowe 252. Rosół z wodą, pomarańcza, banan, herbata, Maciek pogania w drogę, zostało tylko 8 km. Pierwsze 2 kilometry z nogi na nogę, wolno, miarowo, do przodu zajmują 50 minut., limitu nie złapię, ale przed 3.00 jestem na mecie. Powoli ponowne odcięcie baterii, znowu nie wiem gdzie idę i po co. Pytam Maćka po co tam idziemy? Po piękny widok słyszę w odpowiedzi, tyle zapamiętałem. Odblaski taśm tańczą na silnym wietrze, cały czas najdalsza na nieosiągalnym krańcu świata. A mój bezpieczny świat do małe koło wyznaczone światłem czołówki. Każdy zachwianie w bok to lęk przed zapadnięciem w otchłań ciemności. Mchy i porosty mają parzydełka, staram się je omijać nieporadnie, są wszędzie. Kamienie stają się kolorowe, widzę w nich fragmenty ikon, ceramiki, rzeźb dziwacznych, rozbitego szkła. Gdy sikam, w kałuży wiją się czarne pijawki. Drzewa i krzewy mają kształty chat krytych słomą, to znowu postaci upiornych. Górę, na którą wchodzę nazywam sobie Żywiec, góra Żywiec (przecież to było Skrzyczne). Co chwila mam wrażenie, że tu już kiedyś tak tyrałem. Wiem jaki widok zobaczę niedługo na mojej górze Żywiec, mój nowy dom i świecący maszt, ale w zupełnie innej niż rzeczywistej konfiguracji. Wiem, że jak dojdę i zobaczę mój dom, to będę mógł zawrócić i potem będzie już tylko bezpiecznie, łatwo, ciepło. Nie czuję żadnego bólu, totalne znieczulenie, idę ślepo do przodu, bez żadnej perspektywy, oczekiwań, celu. Nie ma cienia radości, pobudzenia z wejścia na szczyt. Widok świateł miast jaki mi pozostał w pamięci to wielkie metropolie niczym New York, blisko na wyciągnięcie ręki. Czułem, że mam skrzydła, nie anielskie, lecz niewielką lotnię u ramion i tylko wystarczy się położyć by wiatr pozwolił polecieć, poniósł. Pamiętam stację kolejki i stok narciarski, jego fragment. Stok był pełen kamieni, za stromy dla mnie do pokonania. Potem jakieś zasieki, które odcinały drogę, wysokie trawy, węże krępujące nogi, za nimi przepaście. Ciężko było utrzymać się na kijach, raczej trzymałem się gałęzi i kamieni, zataczając okropnie. Fragmentami pamiętam w mglistym obrazie mocną dłoń, podtrzymujące ramię Maćka, asekurację. Sekundy świadomości mam na Skalitym. Po co mnie Maciek tu przyprowadził? Przecież mamy schodzić do Szczyrku zielonym. Chce mnie zrzucić ze skały, kazali mu mnie zabić. Ściskam kije, jeśli spróbuje mnie zrzucić, będę dziobał kijami. Jest kilka metrów przede mną, „kontroluję” sytuację, idę wolno za nim, by nie być za blisko. Pamiętam jak Maciek dopowiadał na liczne pytania: musisz mi zaufać Adam. Najtrudniejsze w tym zaufaniu były podejścia. Dlaczego idę pod górę jak mam schodzić, tylko to co miałem zakodowane. Już nie była to góra Żywiec, kojarzyłem ją jako Skrzyczne, ale w żadnym fragmencie trasy nie widziałem znajomego sobie, a byłem tam dziesiątki razy, zamieciowo i nie tylko. Maciek co chwila przypominał – a tu Adam pamiętasz z Zamieci? Zostało nam pewnie z 2 km do bazy, a ja błagałem Maćka, by gdzieś zadzwonił, by ktoś po nas podjechał. Sprytem, obietnicą, pewnie niewinnym kłamstwem Maciek mnie wyprowadza na szlak szeroki, potem na płyty zbiegające do Szczyrku. Odzyskuję świadomość i odnajduję się w terenie. Nowe siły, przypływ nieznany. Wzdłuż Żylicy idziemy „dziarsko”, bo świadomie. Przy bramie już nas widzą, oklaski, gwizdy, okrzyki kilku wytrwałych witających. Na metę wbiegam pewnie w tempie 5,0 min/km jakbym dopiero zaczynał. Medal od Michała, gratulacje, makaron, piwko bezalkoholowe. Wszystko na pełnej świeżości i świadomości. Nie ma radości z ukończenia, nie czuję zmęczenia, cieszę się, że to koniec piekła. Deklaruję, wykrzykuję wszystkim koniec biegania jakiekolwiek, kiedykolwiek.

Dziękuję Talce, Mateuszowi, Magdzie, Tigerowi, bardzo, bardzo Jackowi i Julianowi, RyTMowiczom Wszem i CA Grupie całej, szczególnie za przywitanie w poniedziałek, Ani i Michałowi, Darkowi i wolontariuszom za wsparcie w biegu. Przepraszam najbardziej Henrego i Patryka za słowa, które paść nie powinny – wybaczcie! Gdy dzwoniliście to nie był już fun. Maćku jestem wielkim Twoim dłużnikiem.

 

Błędy

  • Nie zastosowałem sudokremu profilaktycznie
  • Źle dobrana bielizna
  • Nieodpowiednia koncentracja na szlaku – nadbiegane kilometry
  • Traciłem cenne minuty na odpoczynek, który nie był konieczny
  • Zbyt długi odpoczynek w jednej sesji na Stecówce.
  • Przed trzecią nocą biegu niezbędny 20 minutowy sen i energetyczny posiłek. .
  • Konieczne cięższe, solidniejsze buty z twardszą podeszwą.
  • Inna rękojeść i paski w kijach.
  • Niedoszacowanie czasu na straty na zbiegach/zejściach w drugiej części trasy.
  • Odbieranie/Kontrolowanie dziesiątków telefonów i sms zabiera czas, inny telefon na bieg.


Nieco danych

  • Czas biegu 100 km: 20h, 150 km: 33h, 200 km: 48h, 250 km: 61h, 260 km: 67h.
  • Dystans z nadróbkami – 275-280 km, przewyższenie 11,5 tys m
  • Czas biegu brutto – 67 h
  • Czas biegu netto – 60 h w tym 5 h biegowej agonii
  • Najwyższe tempo na zbiegach – 5:20 min/km
  • Najwolniejsze podejście na około 255 km – 40 min/km
  • Średnie tempo do 100 km brutto – 12 min/km
  • Średnie tempo brutto całego biegu – 14:21 min/km

Adam

20151001_but_adam_pronczuk_01 20151001_but_adam_pronczuk_02 20151001_but_adam_pronczuk_03 20151001_but_adam_pronczuk_04 20151001_but_adam_pronczuk_05

4 myśli nt. „BUT 260
– dotyk ciemnej strony ultra

Skomentuj Maciek Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *