2 205 razy czytano

Łemkowyna Ultra Trial 150 (znów)

Od pierwszej relacji Adama z jego pierwszej Łemkowyny minął już prawie rok… tutaj jego relacja z ubiegłorocznego startu.

Po dotarciu na metę pierwszej edycji ŁUT 150 poprzysiągłem sobie, że więcej tam nie wrócę. Podobnie jak większość z tych, którzy ukończyli bieg lub poddali się po drodze. Błoto wysysało całą energię i ochotę na bieganie. Strumienie z lodowatą wodą, trzęsawiska, maź liściasta na podejściach i zbiegach, przenikliwy chłód, do tego krótki dzień trzeciej dekady października, który sprawia, że większość trasy pokonuje się nocą, to główne utrudnienia dla ultra biegaczy.
Było jednak coś wyjątkowego w tej trasie, coś co niepoznanie przyciąga, po czasie zniewala. Dzikość, tajemniczość, leśnych ostępów, noc ciemniejsza niż gdziekolwiek, cisza, którą słyszysz wyostrzonymi zmysłami, poranki spowite mgłą, korale zmrożone pajęczych sieci, wolno biegające konie na oszronionych pastwiskach, dziesiątki kilometrów bez domostw, żywego ducha.
W biegach dłuższych w 2015 r. spotykałem ludzi dumnie noszących buff łemkowski. Gdy ktoś nieprzywykły przeklinał na kałuże, błotnisty szlak padało hasło – „a na Łemkowynie byś poczuł, co to błoto Bracie”. Tak rosła legenda. Pisząc listopadowo wspomnienia z tamtego biegu obiecałem wrócić i złożyć pokłon Beskidowi Niskiemu.
Wtedy planowałem zwykłą włóczęgę z plecakiem, bez pośpiechu. To nie byłoby to samo pomyślałem wpisując się na listę startową 2015. Posmakujmy Łemkowie raz jeszcze Waszego błota-złota, sponiewierajmy na chłodno-mokro.
Na liście ŁUT 150 komplet trzystu, tym razem świadomych trudu trasy. W całym Festiwalu Łemkowskim z tysiąc biegaczy – pewnikiem oczarowani, zakręceni opowieściami. Impreza nabiera popularności nie tylko w Polsce, bo na liście kilkudziesięciu obcokrajowców. Jest jeden krajan, czechowczanin Michał i kompan Mateusz z Prawdziwej Stali, jest zwycięzca zeszłoroczny i kilku zawodników ze ścisłej czołówki. Zapowiada się ostra walka. Będzie ciekawie, bo od tygodnia padało.
***
W biurze zawodów w Hali Lodowej jestem około 16.00. Jeszcze nie jest tłoczno, spokojnie, nawet sennie. Bez kolejki odbieram pakiet i zdaję egzamin z wyposażenia obowiązkowego. Spotykam Jarka, kompana z Biegu Siedmiu Szczytów i Rzeźnika Ultra, szykuje glebę na przedstartowy odpoczynek. Krótka wymiana zdań i lecę na makaron po chłopsku do pobliskiej karczmy.
Mateusz z Magdą, Daniel dojechali około 17.00. Dostaję zaproszenie na kolację i drzemkę u rodziców Mateusza. Rodzinna atmosfera przy posiłku, babcina zupa pomidorowa smakuje wybornie, dodaje energii. Po kolacji pakujemy bez pośpiechu przepak , metę, dyskutujemy jaki ubiór na bieg.
Prognozy bardzo dobre – dwa dni bez opadów, wieczór przyjemny, bezwietrzny, poranki będą chłodne, możliwe przymrozki, w dzień do 11 stopni – decyzja, koszulki z długim rękawem, bluza, buff, czapka, długie spodnie. Przed 20.00 kładziemy się spać. Zegar biologiczny rozstrojony, do tego zmobilizowany zbliżającym się startem organizm nie pomaga zasnąć.
Odlatuję wreszcie około 21.00. Dobre 1,5 godziny mocnego snu. Nie chce się wstawać , ale mam świadomość, że zyskałem cenną rezerwę na najbliższe dwie noce. Tuż po 23.00 wyjeżdżamy do Krynicy wspieraniu duchowo przez tatę Mateusza.
23.30, Krynica, deptak, kolejka do zdania przepaków. Przed wejściem w strefę startu wolontariusze sprawdzają dowody osobiste, co u niektórych wywołuje irytację, a w regulaminie wyraźnie określone, że obowiązkowo. Przybijamy „piątkę” z Mateuszem i Danielem, Magda robi kilka wesołych zdjęć i…

Ruszamy
Z małym opóźnieniem, tuż po północy gromada świetlistych żuczków rusza na czerwony szlak. Na pierwszych kilometrach spory tłok. Zaskakuje mnie dość suchy szlak jak na opady z ostatnich dni. W pamięci zakodowana błotna maź od początku biegu.
Na pierwszym punkcie w Hańczowej jestem po trzech godzinach z groszami, o dwa kwadranse szybciej niż przed rokiem, ale to przez mniej błotnisty szlak, bo w nogach zupełny brak świeżości po niedawnym BUT 260. Słone orzeszki, ciastko na szybko, izotonik do kubka i w drogę.
Chłodno, lekko mży, szybki marsz w kierunku na Kozie Żebro rozgrzewa po kilkunastu minutach. Po drodze sporo strumieni i małych rzeczek. W tym roku jakby niższy poziom wody, praktycznie suchą stopą pokonuję większość z nich.
Bardzo ostry zbieg z Koziego Żebra oznakowany ostrzegawczo. Całkiem przyjemnie się zbiega w tym roku, jest raczej sucho, a cross-butki dobrze trzymają. Następna góra to Rotunda z tajemniczym, ciekawym cmentarzem z okresu I wojny światowej. Próbuję zrobić zdjęcie, ale zbyt ciemno. Po zbiegu, na 33. kilometrze, przed wejściem na Popowe Wierchy lotna kontrola, spis zawodników.
Z wolna wstaje dzień, rozjaśnia się, łatwiej pokonywać trasę i można wreszcie nacieszyć duszę widokami, podziwiać złotą jesień w Beskidzie. Na drodze pod Wołowcem dostaję propozycję podwózki od wesołków z GOPR-u obstawiających bieg. Pożartowaliśmy sobie przez dobre 200 metrów, dostaję zapewnienie, że do kolejnego punktu na 48. kilometrze – Bacówki Bartne zostało mi 30 minut.
Pespektywa krótkiego odpoczynku, ciepłego posiłku dodaje sił na podejściu. Pomidorowa z kubka na herbatę smakuje wyśmienicie, dwa razy staję w kolejce po repetę. Dobijam colę z wodą do bukłaka, małą kawa, banan, pogaduszki ze znajomymi z różnych biegów, bez rozsiadania, czas witać dzień mocniejszym napieraniem.
Tuż za punktem „znane” mokradła. Tu nic się nie zmieniło, o suchej stopie czas zapomnieć. Kombinuję przez pierwsze mniejsze topiele, potem rozpęd, z okrzykiem bojowym, w pełnym biegu pokonuję kilkadziesiąt metrów bagniska.
Kolejne kilkanaście kilometrów do Przełęczy Hałbowskiej zajmuje mi poniżej 3 godzin. Tu jak rok temu pyszne bułki, ciepła herbata. Siadam na dwie minuty, w nogach dopiero 65. kilosów, ale ciężko wstać. Porywam ze stolika jeszcze pół bułki na drogę i powoli, z nogi na nogę ruszam na Kamień.
Do Chyrowej tylko 15 kilometrów z jednym mocnym podejściem na Łysą Górę i Polanę, ładuję psyche studiując profil trasy.
Pogoda znacznie się poprawia, coraz więcej niebieskiego nieba, słoneczko mocniej przygrzewa. Na zbiegu wyprzedzam kilku biegaczy, doganiam Jarka, który wyruszył 10 minut przede mną z Bartnego. Jak mamy w zwyczaju, nie rozmawiamy wiele. Jarek planuje pierwszy krótki sen w Chyrowej, ja rezerwuję czas na sen nocą w Puławach Górnych.
Na punkcie jestem 13:52. Zabieram worek, czyszczę przed wejściem buty z błota i wchodzę śpiesznie do restauracji na ciepły obiad. Dziś w menu dla biegaczy gulasz lub makaron, można zamówić oba dania w połowie porcji, nieco skromniej niż przed rokiem. Dobieram piwko, zwyczajowo z podwójnym sokiem. Rozkładam się na zewnątrz w słonecznym kąciku.
Jedząc, równocześnie zmieniam buty, skarpety, sudokrem na stopy, wyglądają wyjątkowo „ładnie” po 80 kilometrach, jest dobrze. Kolano po zbiegach podmęczone, nie zaglądam czy spuchnięte, biorę przeciwbólowy, częstuję uradowanego niemal sąsiada. Wyjście na trasę zaplanowałem na 14.45 i tak startuję. Chcę przed zmrokiem dotrzeć jak najbliżej Iwonicza Zdrój. Lekki trucht dla ułożenia posiłku, pod cerkwią zatrzymuję się na zrobienie zdjęcia.
Z naprzeciwka podbiega kolega poznany na podejściu na Kamień. Zgubił szlak, nie był jeszcze na punkcie kontrolnym, jak nic godzina w plecy. Życzę powodzenia, współczuję, musi boleć taka strata.
Jeszcze pełny żołądek, posiłek niech się ułoży, więc w wolnym tempie zdobywam Kamienną Górę. Słońce przyjemnie ogrzewa plecy, oczy raduję widokami. Koniec leniuchowania, słońce coraz niżej, szybki zbieg do Nowej Wsi. Przez drogę krajową przejście asystuje wolontariusz w dobrym humorze. Do Iwonicza masz 12 kilometrów – rzuca na pożegnanie.
Cergowa nuży swoim długim podejściem. Odpoczywam po drodze kilka razy dla uspokojenia oddechu, podobnie jak kilku współtowarzyszy. Nie widać końca wspinaczki. Gdy już wydaje się, że osiągam szczyt, za wzniesieniem ukazuje się kolejne podejście. Zbieg daje miłe odprężenie po wspinaczce.
W Lubatowie spora grupa biegaczy, robią zakupy w sklepie, maszerują grupkami. Podbiegam jak najczęściej, klepiąc asfalt zdobywam cenne metry. Do Iwonicza trasa przebiega drogą, spory ruch i wąskie pobocze, ciemno, wkrada się niekontrolowane podenerwowanie na szoferów, że licho ich przyniosło i muszę im ustępować. Po wyjściu na Żabią spoglądam na zostający daleko w tyle majestatyczny, zasypiający w mroku, masyw Cergowej, nieco ponad 700m n.p.m, a dałaś w kość pomyślałem z szacunkiem.

Przysypiam
Do Iwonicza zbiegam żwawo wyprzedzając kilku biegaczy nie lubiących asfaltu – cieszą się z przekroczenia „stówy” i 2/3 trasy. Z dala słychać w amfiteatrze odgłosy festynu, muzyka, spiker wita przybywających wyczytując imię, nazwisko, motywuje biegaczy wyruszających w trasę. Zaskoczony jestem bardzo przyjemnie. W zeszłym roku punkt był dalej, w centrum miasta, pod restauracją. Ten wydaje się idealnie dobrany, więcej miejsca, ławki, jest gleba do spania, wolontariusze z Ultra Podkarpackiego z uśmiechem na twarzy spełniają kulinarne życzenia.
Podwójna herbata z dużym cukrem, bułka na stojąco, dodatkowe pół w rękę, nie odpoczywam, ruszam dalej. Posilony w sam raz, z marszu przechodzę do truchtu. Po drodze, w otwartym jeszcze sklepie kupuję baterie do czołówki, Tigera na wszelki wypadek, ruszam z postanowieniem szybkiego dotarcia do Puław. Mocne podejście nie rozgrzewa, zakładam zimową czapkę, buffa, kurkę z kapturem i wreszcie czuję termiczny komfort.
Po niecałej godzinie jestem w pustym o tej godzinie Rymanowie. Dogania mnie nieznany biegacz, z kolei „my” doganiamy biegnącą parę i w czwórkę, rozmawiając przemierzamy pod Suchą i Mogiłę. Od Wisłoczka do Puław znowu sporo asfaltu, można podkręcić tempo, co skrzętnie wykorzystuję podbiegając jak najczęściej. Przy podejściu, od Puław Dolnych robię się senny, „przysypiam” na sekundy, zamykam oczy na kilka kroków, kontrolując przemieszczanie, ciało upomina się o krótką drzemkę.
W stacji narciarskiej starzy, dobrzy znajomi, wolontariusze: Aga Dyziowa, Dionizy (Ambasador Festiwalu Biegów), Kajetan – kompan siedemdziesięciu kilometrów z ŁUT 150 z poprzedniego roku.
Wcinam łapczywie wspominaną przez rok zupę dyniową, podwójny żurek, kawę do stolika przynosi uśmiechnięta Aga. Kładę się na ławce, budzik nastawiam na 20 minut. Po kwadransie próby snu, urywa mi się film na kilka sekund, o 10 minut przedłużam czuwanie.
Kolejna kawa od Agi, żegnam się ciepło i w drogę. Zrobiło się bardzo wietrznie, wyjście na nieosłonięte lasem Skibice nie rozgrzewa, wiatr wychładza skutecznie. Naciągam kaptur. Księżyc towarzysz po prawej ręce, nisko nad linią grzbietów Beskidu, duży, blisko pełni i gwiaździste niebo dodają nieco sił. Przede mną i za mną kilkanaście osób, otwarta przestrzeń, czerwone i białe światełka w rozciągniętej karawanie.

Niespodzianka
Po około 8. kilometrach od Puław Górnych wielka niespodzianka. Znajomy ultras Adaś Michalik z żonką Kasią zrobili dodatkowy punkt na szlaku. Dwa turystyczne namiociki, ognisko, dwa kocherki, ciepła herbata, gorąca zupa, przekąski, miodzik na osłodę. Podziwiam ich za szalony pomysł, gest serca. Wytaskali sprzęt na Wilcze Budy (może Smokowiska, nie zapytałem) wspierając bezinteresownie przez kilkanaście godzin zmęczonych biegaczy z ŁUT 70 i 150. Korzystam z chwili miłego towarzystwa, gościnności, siadam na 5 minut w turystycznym fotelu, zapalam papierosa.
Adaś raczy cytrynową herbatą z miodem i plastrem boczku. Rozmawiamy o biegach, jak się czuję, kolejne osoby zatrzymują się na łyk herbaty. Pokrzepiony spotkaniem, ruszam w mrok, szybciej mija droga do ostatniego punktu na Przybyszowie. Staję tylko na herbatę. Stąd ostatnie 14 kilometrów do mety. Dłużą się jak zawsze w końcówce, słabnie tempo.
Na podejściu wyprzedza mnie kilka osób. Szlak z Wahalowskiego Wierchu rozbiegany przez tysiące stóp biegaczy Festiwalu Łemkowskiego. Odcinki na zbiegu z dużą ilością błota pokonuję ostrożnym krokiem, częściej łyżwowym, nucąc sobie i bawiąc się, oszukując zmęczenie, dla odmiany i zabicia czasu. Nie widać jeszcze świateł Komańczy, ale słyszę niewyraźne szczekanie psa, cywilizacja blisko, meta tuż, przypływ energii z ostatnich pokładów.
Szlak robi się suchy, przyśpieszam zbieg wyprzedzając kilku biegaczy i po niedługim czasie docieram do drogi asfaltowej, zostało tylko 2 kilometry truchtu.

U celu
Na metę wbiegam bez większej radości, wyciszony, spokojny, z zapasem energii na zwykły, niewymuszony uśmiech przy odbiorze medalu i bluzy finishera. Gratulacje miłe od bardzo młodych wolontariuszy.
Nieśpiesznie zrzucam plecak, odkładam kije, idę po pierogi, zupę i herbatę. Rozsiadam się przy wielkim ognisku w miłym towarzystwie biegowym, opowieści, wspomnienia o znanej treści, kilku znajomych.
Kolejne miłe spotkanie, jest Asia, zmierzyła się tym razem z Łemko Maraton i czekała na Jędrka, który przybiegł dwa kwadranse przede mną. Po posiłku odbieram rzeczy, przebieram się i puszczam sms do Jacka, że misja wykonana. Gryzie mnie sumienie, Jacek po ŁUT 70, środek nocy, zjedzie z Chyrowej do godziny i potem jeszcze ponad dwie godziny jazdy do Krynicy, gdzie zostawiłem auto. Dziękuję Jacku i Mikołaju za poświęcenie.

Podsumowanie
Organizacja ŁUT 150 super. Trasa wzorcowo zabezpieczona, bardzo dużo taśm odblaskowych i chorągiewek, szczególnie na rozstajach i otwartych odcinkach. Sam główny szlak czerwony jakby z odnowionym oznakowaniem. Przy zachowaniu minimum uwagi nie sposób było się zgubić w mojej opinii. Trzy lub cztery zbiegi trudniejsze z ostrzeżeniem, podobnie jak każde wejście na drogę publiczną mimo małego ruchu kołowego, może za wyjątkiem krajowej dziewiętnastki.
Błędy? Po raz pierwszy po dłuższym biegu mam przekonanie, że nie popełniłem żadnego. Z pewnością doświadczenie z poprzedniej edycji pomogło w przygotowaniach i nastawieniu do wyzwania. Dodatkowo warunki na trasie były bardzo przyzwoite, szczególnie w zderzeniu z obrazem wyrytym we wspomnieniach, w których dominowała niemoc i zwątpienie w pokonywaniu niekończącego się błotnistego szlaku. Mam wrażenie, że było o niebo łatwiej niż przed rokiem. Pełen obaw, nie planowałem przed biegiem czasu ukończenia, limity na punktach wyznaczały minimalne tempo. Około w pół do czwartej nowego czasu na mecie – 28h28' na wyświetlaczu, ponad cztery godziny szybciej niż przed rokiem, 6,5 godziny do limitu – zadowolony jestem z siebie i z dobrze wykonanej roboty.
ŁUT 150-tkę 2015 w limicie ukończyły 193 osob – to około 70% startujących. Przed rokiem na metę dotarło jedynie 78 biegaczy. Bartek Gorczyca wykręcił kosmiczny wynik 17:19, przed rokiem Oskar Zimny był bliski „jedynie” złamania 20 godzin. Ciekawe co przyniesie trzecia edycja?

Adam Prończuk

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *