2 330 razy czytano

Stopień za stopniem –
schodowe ultra Andrzeja

Lekcja pokory

Marriott Everest Run – Skąd ten pomysł?

Rok temu znajomy z Warszawy – doświadczony alpinista i miłośnik sportów ekstremalnych – jadąc w Tatry z moim szwagrem, by zdobyć Rysy zimą, podczas krótkiego postoju w drodze do Zakopanego, przy herbatce wspomniał mi, że bardzo chciał wystartować w zawodach w centrum Warszawy, polegających na chodzeniu po schodach przez całą dobę. W ten sposób można wejść na Everest lub inny wymarzony szczyt. Niestety nie udało mu się zarejestrować, bo limit był bardzo skromny(raptem 200 osób), a wejściówki rozeszły się w niecałe 3 godziny. Była to dla mnie totalna abstrakcja, ale zawsze lubię posłuchać takich wariatów jak Łukasz – tacy ludzie to kopalnia ciekawych opowieści :-). Temat oczywiście zniknął szybciej niż się pojawił, a ja zapomniałem o tym na wiele miesięcy.

Przyszedł październik ubiegłego roku. Przeglądając kalendarz biegów na maratony polskie.pl chciałem sobie zaplanować starty na jesień i wiosnę i wtedy trafiłem na Marriott Everest Run – 24-godzinny bieg po schodach. Wszedłem na stronę, zacząłem czytać wszystkie informacje, relacje uczestników, oglądać filmy na youtube i po długim namyśle postanowiłem – spróbuję się zarejestrować. Raz kozie śmierć, ale wiedziałem, że na godzinę „zero” będą czekać setki osób w całym kraju.

Rejestracja została zaplanowana na 6 grudnia o godzinie 21.00. Z niecierpliwością odliczałem sekundy i w końcu rejestracja ruszyła. Strona momentalnie się zawiesiła, ale trafiłem na  jakąś lukę i szybko zarejestrowałem  się na godzinę 10.00 (9.00 była już niedostępna), co oznaczało, że będę miał 23 godziny na sprawdzenie swoich możliwości. Byłem bardzo szczęśliwy i jednocześnie wiedziałem, że będę musiał troszkę zmienić plan treningowy (więcej podbiegów i chodzenia po schodach).

Trening

Chciałbym napisać, że po opłaceniu wpisowego wziąłem się za intensywny trening, niestety, od startu w Półmaratonie Królewskim w Krakowie zmagałem się z urazem łydki, co bardzo ograniczało moje możliwości treningowe. Co prawda, w listopadzie i grudniu wybiegałem ponad 100km/msc, ale większość z tych kilometrów była bolesna i powolna.  Tak naprawdę pierwszy trening na schodach przeprowadziłem dopiero na miesiąc przed zawodami – 6 stycznia w Święto Trzech Króli liczyłem, że klatkę schodową w 10-piętrowcu będę miał tylko dla siebie. Jeszcze bardziej zależało mi na windzie i na szczęście praktycznie po każdym wejściu mogłem szybko zjechać na dół i kontynuować wbieganie. Wbiegałem dla utrudnienia – podczas startu w Warszawie wbieganie nie wchodziło w grę – nikt nie dałby rady przez tyle godzin biec po schodach. 20 razy zaliczyłem 10 piętro, co równało się wysokości ok 600metrów w pionie. Powtórzyłem taki trening na tydzień przed zawodami z tym, że tym razem wchodziłem w zakładanym tempie startowym czyli ok 12 sekund na 1 piętro. Udało mi się zrobić jeszcze kilka treningów z podbiegami w roli głównej, a reszta to oczywiście normalnie wybiegane kilometry.

Formuła zawodów

Czym tak dokładnie jest Marriott Everest Run? To 24 godziny wspinaczki na wymarzony przez każdego szczyt – tym symbolicznym założeniem jest oczywiście zdobycie najwyższej góry świata – Mount Everestu. Aby tego dokonać trzeba pokonać 42 piętra hotelu Marriott 65 razy. Wspinaczka odbywa się na wąskiej, klaustrofobicznej klatce schodowej – bez okien i bez zbyt dużych zapasów tlenu. Już po kilku wejściach czułem różnicę względem treningów w czechowickim bloku. Oczywiście nie trzeba było porywać się od razu na Everest – dużo osób przyjechało z zamiarem zdobycia np. Rysów – 19 wejść, czy Mont Blanc – 36 wejść. Ja, mimo ograniczonej ilości treningów, czułem się dobrze przygotowany i postanowiłem wchodzić pod kątem zdobycia Everestu, wiedząc, że zawody same zweryfikują moje możliwości.

Przyjazd do Warszawy

6.02.2016 – pobudka po 3 w nocy. Dzień wcześniej wszystko spakowałem i  10 razy sprawdziłem. Na wierzchu zostawiłem tylko owoce, a w lodówce jogurty, dżem itp. O 4:24 miałem pociąg do Katowic, a o 5:40 z Katowic do Warszawy. Cała podróż przebiegła bez zakłóceń, więc już po 8 zameldowałem się Warszawie. Hotel Marriott znajduje się vis a vis Dworca Centralnego, więc nie musiałem zbyt daleko tachać swojej mocno przeciążonej torby(prowiant na 24 godziny ważył kilkanaście kilo). Odebrałem pakiet startowy i udałem się do sali z depozytem, gdzie, mając  jeszcze półtorej godziny do startu, zjadłem, na spokojnie się przebrałem, rozgrzałem i odebrałem ostatnie słowa otuchy przez telefon :-).

Prowiant

Przede wszystkim picie i kaloryczne przekąski. Napojów miałem ze sobą ok. 8 litrów: 3x 1,5 litra zielonej Muszynianki (duża zawartość sodu i magnezu – podczas pocenia tracimy bardzo duże ilości sodu, a jak ważny jest magnez mówić nie trzeba), 0,5l Guarany, 1L Coca-Coli(na późne godziny nocne), 300ml BCAA(aminokwasy), 0,7l  Powerade i jeszcze 0,7l Gatorade z pakietu startowego. 300 ml soku pomarańczowego(wypiłem jeszcze przed startem) i 0,5l soku marchew-jabłko-pomarańcza. Z jedzenia: 4 bułki z serem i szynką, pudełko ciasteczek belvita, dżem truskawkowy, kabanosy, bakalie: morele i rodzynki, owoce: banany, kiwi, pomarańcze. W pakiecie startowym mieliśmy też zapewniony obiad. Poza tym 3 batony energetyczne i jeden duży Energy Bar – daje kopa i bardzo dobrze smakuje :-). Dwoma żelami poratował mnie też Bartess – wielkie dzięki!

20160206_marriot_everest_run-andrzej_sakrajecki_1

 

Akcesoria i ciuchy

Telefon oczywiście naładowany na 100%, ale miałem ze sobą ładowarkę, z której korzystałem całą dobę ratując baterię przed padnięciem. Słuchawki, plastry, opaska uciskowa (gdyby łydka się odezwała), opaski na stawy skokowe(ostatecznie się nie przydały), wazelina, ciuchy na zmianę, ręcznik, klapki, kąpielówki(do dyspozycji mieliśmy prysznice i saunę, z której głupotą byłoby korzystać – jedynie po starcie).  Wziąłem też środki przeciwbólowe i rękawiczki, które okazały się strzałem w dziesiątkę.

Pech

Przydarzył się dwukrotnie. Przed startem, po otwarciu torby w celu spożycia ostatniego posiłku, zauważyłem, że, mimo starannego ułożenia, pękły mi wieczka w obu jogurtach naturalnych – strata niby do przeżycia(jeden i tak zjadłem 🙂 ), ale z jednego wylało się troszkę jogurtu i pobrudziło część ubrań na zmianę. Na szczęście miałem zapas :-). Druga sytuacja to po części wina zmęczenia po kilku godzinach napierania, a po części oczywiście moja. Pamiętacie scenę z Dnia Świra, kiedy główny bohater otwierał paczkę płatków kukurydzianych? Dokładnie w ten sam sposób otworzyłem paczkę rodzynek rozsypując ponad połowę. Moja reakcja niczym nie różniła się od tej głównego bohatera… Pomyślałem też, że w końcu jestem w 5-gwiazdkowym hotelu, więc może zjem z ziemi …no dobra, wcale tak nie pomyślałem :-).

10:00 – Start

10,9,8…3,2,1, start! Wspólnie z organizatorem odliczyliśmy sekundy do startu. Doradził nam by pierwsze 1-2 wejścia zrobić w bardzo wolnym tempie i spokojnie się rozgrzać . Tak też zrobiliśmy – 40 osób, gęsiego, rozpoczęło swój marsz. Systematycznie wymijali nas zawodnicy będący na trasie od 9.00. Przede mną pierwsza niepozorna postać, którą zapamiętałem: drobniutka dziewczyna o imieniu Dominika. Cóż że drobna i niska, skoro na sobie miała koszulkę uczestnika Biegu Rzeźnika? Na trasie nie mogłem wyjść z podziwu za każdym razem kiedy ją mijałem, a raczej kiedy ona mijała mnie. Takich walecznych kobiet było jednak więcej.

Pierwsze wejścia były dosyć łatwe i pewnie już tutaj popełniłem błąd nie schodząc zawczasu na przerwę. Co prawda przerwą było też każdorazowe oczekiwanie na windę po wejściu na szczyt, ale na górze panowały warunki dalekie od optymalnych – mało tlenu i spokojnie ponad 30 stopni odczuwalnej temperatury, o wszechobecnej ciasnocie nie wspominam. W międzyczasie na trasę weszły kolejne 40-osobowe grupy i czas oczekiwania na windę jeszcze bardziej się wydłużył.

20160206_marriot_everest_run-andrzej_sakrajecki_2

 
Upragniony wodopój na szczycie
 

Technika

No właśnie, jak wchodzić? Po jeden, czy po dwa stopnie? Trzymając się jedną ręką poręczy, czy dwoma? A może w ogóle? Ja trenowałem wchodzenie po jednym stopniu,bez korzystania z poręczy i  wiem, że był to błąd. Wchodzenia po 2 stopnie z użyciem poręczy spróbowałem gdzieś po 15 wejściu i faktycznie było nieco lepiej, ale bałem się, że nie mając żadnego doświadczenia w używaniu tej techniki, szybko się wykończę. Resztę wejść zaliczałem więc mozolnym wspinaniem po jednym stopniu czasem łapiąc się za poręcz i czasem przechodząc na technikę „co dwa”, żeby jakoś zabić monotonię. Wszystko to jednak było zwykłym eksperymentowaniem.

Miło było popatrzeć na doświadczonych zawodników, którzy zgrabnie, niczym w rewii na lodzie, przekładali rękę za ręką na poręczy i szybko pięli się w górę. Przynajmniej nauczyłem się czegoś nowego i jeśli wystartuję w kolejnej edycji, to taka lekcja na pewno zaprocentuje.

20160206_marriot_everest_run-andrzej_sakrajecki_3

 

Ludzie

Prawie dwustuosobowa grupa  barwnych postaci biorących udział w zawodach – młodsi, starsi, ciężsi, lżejsi, twardzi faceci i waleczne kobiety. Kilka osób głęboko utkwiło mi w pamięci:

Kuba – jako jedyny wchodził po schodach na boso. W końcowej klasyfikacji zajął 3 miejsce!

Bunio – pan w wieku 60+, który żwawym krokiem pokonywał kolejne piętra i który, jak się dowiedziałem, w zeszłym roku biegał półmaraton w 1:25, a Maraton w 3 godziny i kilka minut. Z tego co wyczytałem na enduhub, w drugiej połowie 2013 roku startował w Biegu 7 Dolin na dystansie 100km! W zeszłym roku ukończył aż 12 maratonów!

Gość z plecakiem – nie wiem jak się nazywał i skąd przybył, ale miał na plecach plecak turystyczny z prowiantem i ciuchami na zmianę. Mówił, że w końcu chodzi po górach, więc jak to tak, bez plecaka?

Zwycięzca – Robert Michalski wszedł na szczyt Marriottu 104 razy – dokładnie 2 razy więcej niż ja. Poprawił swój zeszłoroczny rekord o 10 wejść – wariat!

Tomasz Lipiński – osoby interesujące się piłką nożną muszą go znać. Dziennikarz tygodnika „Piłka Nożna”, a do tego komentator NC+. Na numerze startowym zakamuflował się pod pseudonimem „Lipa”, ale rozpoznałem jego charakterystyczną twarz bez problemu. Wspólnie zjeżdżaliśmy windą i miałem ochotę podpytać, czy przypadkiem nie ma dziś do skomentowania meczu ligi włoskiej… Na szczyt wszedł 19 razy(Rysy) i zwinął manatki. Pewnie coś było na rzeczy…

Atmosfera, warunki

Nie będę opisywał poszczególnych wejść, bo niczym się od siebie nie różniły – jedne były cięższe, inne lżejsze, a jedyne, co się zmieniało to numerki na ścianach i to zdecydowanie za wolno. Warto jednak w kilku słowach wspomnieć o wszystkim tym, co działo się przez te 23 godziny i dzięki czemu wciąż nie traciłem motywacji by raz za razem dreptać na szczyt.

Po każdorazowym zaliczeniu szczytu i zjechaniu windą na dół, w korytarzu towarzyszyła nam skoczna muzyka. Podobno wielu zawodnikom brakowało tego w pierwszej edycji.

Ogromną rolę odegrali wolontariusze, którzy symbolicznie określali się Szerpami. Wyobraźcie sobie, że przez całą dobę ktoś musiał nalewać wodę i izotonik do naszych kubeczków. Ktoś musiał zwozić nas windą na dół i wytrzymymać nasz co raz mniej ciekawy zapach. Ktoś musiał czuwać przy depozytach, z których można było korzystać do woli przez cały dzień. Świetnie potrafili też motywować i rozweselić w kryzysowych momentach(głównie w nocy).  Szerpowie odwalili kawał dobrej roboty i należą im się słowa uznania.

Na klatce schodowej duchota i z godziny na godzinę coraz mniej tlenu. Żeby było ciekawiej, co jakiś czas włączany był nawiew – mocny i chłodny, przez który można było się rozchorować. Nie ma to jak  chłodny powiew na rozgrzane i spocone ciało. Kiedy działał nawiew, niektórzy wchodzili z buffami i w czapkach. Ja niestety nie miałem ze sobą tych gadżetów i jedyne co mi pozostało, to uciekać z pięter gdzie panowała największa wichura. Bez nawiewu przyjemnie wchodziło się gdzieś do 5-6 piętra, później temperatura gwałtownie wzrastała i utrzymywała się do samego szczytu gdzie osiągała apogeum – temperatura temperaturą, ale człowiek po 42 piętrach też się nagrzewa :-). 

20160206_marriot_everest_run-andrzej_sakrajecki_4

20160206_marriot_everest_run-andrzej_sakrajecki_5

W oczekiwaniu na windę…
 

Kryzys

Dopadł mnie trzykrotnie, po pierwszych dwóch zdołałem szybko się podnieść – wystarczyło porządnie zjeść, dobrze się nawodnić i odpocząć kilkadziesiąt minut.

Trzeci kryzys przyszedł w nocy. Do godziny 23 chciałem zrobić 35 wejść, a udało się 37. Już wtedy jednak wiedziałem, że skoro w połowie przewidzianego czasu miałem zaliczoną połowę z potrzebnych wejść, to szanse zdobycia Everestu są tylko iluzoryczne. Postanowiłem jednak trzymać się planu i do rana(czyli jeszcze przez 10 godzin) wchodzić 3 razy na godzinę – taka systematyczność dałaby mi upragniony wynik. Udało się od 23.00 zrobić 3 wejścia i odpocząć 20 minut. O północy znów wszedłem trzykrotnie i znów położyłem się na 20 minut. O 1.00 jednak pękłem. Pierwsze wejście było bardzo wolne, ale jakoś doczłapałem na górę. Przed drugim wejściem wypiłem sporo coli, żeby się rozbudzić, zagryzłem kabanoska i w drogę. Niestety to wejście(45) okazało się feralne. Już po kilku piętrach poczułem się bardzo słabo, odcięło mi prąd zupełnie i zacząłem  słaniać się na nogach. Po 20 piętrach obraz przed oczami zaczął się dziwnie wykręcać, więc oparłem się o ścianę i czekałem na powrót do równowagi. Minął mnie jeden z zawodników i przybił piątkę zachęcając do dalszej walki. Wspinałem się więc dalej, ale już tylko na jakimś autopilocie. Dotarłem na szczyt kompletnie wycieńczony i szybkim krokiem udałem się do windy, żeby móc jak najdłużej odpocząć na dole. Zacząłem grzebać  w torbie w poszukiwaniu coli i nawet teraz uśmiecham się do siebie, bo wpatrzony tępym wzrokiem, szukałem litrowej coli w małej kieszonce, w której zmieściłyby się może portfel, telefon i kilka innych drobiazgów :-). Padłem na karimatę i momentalnie zasnąłem. Po chwili obudził mnie sanitariusz i jeden z organizatorów z pytaniem, czy wszystko ze mną w porządku. Odpowiedziałem, że tak, ale mam spory kryzys i miałem bardzo ciężkie wejście. Zalecili mi udanie się na spoczynek w celu regeneracji i stwierdzili, że mój wzrok przejawia skrajne wyczerpanie. Zabrałem więc rzeczy i poszedłem się przespać do sali, w której część zawodników już od jakiegoś czasu szukała odpoczynku. Położyłem się na pierwszym z brzegu materacu i momentalnie zasnąłem. Mam wrażenie, że gdyby kazano mi wtedy spać na potłuczonym szkle albo grochu,  nie zrobiłoby mi to większej różnicy.

Nowe pokłady energii

Obudziłem się po 3 godzinach. Niesamowite jak sen potrafi zregenerować i postawić na nogi. Zabrałem swoje manatki, po cichutku wymknąłem się z sali, aby nie obudzić śpiących współtowarzyszy i poszedłem na korytarz na nowo rozbić swój obóz. Posiliłem się, nawodniłem, sprawdziłem na wynikach on-line jaka jest moja aktualna sytuacja – brakowało mi 6 wejść, by zdobyć najwyższy szczyt obu Ameryk – Aconcagua. Miałem na to ponad 3 godziny czasu, a czułem się na tyle dobrze, że od razu poszedłem zaliczyć jedno wejście, później kolejne i na spokojnie, wplatając w to krótkie przerwy, lekko po godzinie 8.00 na koncie miałem 51 wejść – Koniec! W tym momencie dostaję wiadomość od brata – „czemu nie idziesz dalej? Wejdź jeszcze raz i przekroczysz 7000 metrów”. Tak też zrobiłem i zakończyłem zawody z 52 wejściami.

20160206_marriot_everest_run-andrzej_sakrajecki_6

Na szyjach mieliśmy zawieszony chip, który trzeba było odbić po każdym wejściu na szczyt hotelu. Monitor wyświetlał, które to wejście i jaka aktualnie wysokość.
 

Wnioski

Z pewnością kilka rzeczy mogłem zrobić lepiej:

  1. dłużej spać dzień przed startem(ostatnią noc przed startem fajnie byłoby spędzić już na miejscu, ale to dodatkowe koszty),
  2. inaczej rozłożyć siły podczas zawodów
  3. nie stać w oczekiwaniu na windę(nie zawsze była możliwość),
  4. więcej potrenować na schodach
  5. częściej wchodzić z kimś – dużo wejść zaliczyłem sam, a to nie wpływa najlepiej na psychikę, szczególnie w późniejszych godzinach

Samopoczucie

Dopiero po 5 dniach byłem w stanie wyjść na trening, ale i tak czułem, że biegnę na oparach. Tuż po starcie przespałem 16 godzin, a wstałem chyba tylko z przyzwoitości :-).

Podczas startu, przy większym zmęczeniu zaczynały palić „czwórki”, ale później zacząłem też czuć biodra – zmęczone mięśnie przestały pomagać w utrzymaniu optymalnej pozycji i nieświadomie wyrobiłem sobie inny typ poruszania(oczywiście bardzo niezdrowy), dopiero kiedy pojawił się ból bioder i zacząłem się kontrolować poczułem jak bardzo wyczerpane są główne partie mięśni.

Podsumowanie

Taki start to ogromna lekcja pokory i niesamowite doświadczenie. Mimo ogromnego szacunku jakim do tej pory darzyłem zawody ultra i zawodników w nich startujących, teraz ten szacunek się potroił. Co innego teoria, a co innego doświadczyć czegoś takiego na własnej skórze. Jadąc na zawody myślałem sobie, że pewnie będę zawiedziony jeśli nie zdobędę Everestu. Zabrakło mi 13 wejść, a jestem z siebie cholernie dumny. Jeśli myślałem, że 3 treningi na schodach i przyzwoita kondycja pozwolą mi osiągnąć sukces, to przy każdym kolejnym wejściu jakaś niewidzialna siła zdawała się chwytać mnie swoimi niewidzialnymi dłońmi, spowalniając i mówiąc „hola,hola, potrenuj trochę, to może dam Ci wejść wyżej następnym razem”. O ile będę miał farta i uda mi się zarejestrować :-).

20160206_marriot_everest_run-andrzej_sakrajecki_7

Ściąga dla zawodników :-).

 

 

Na koniec garść statystyk:

  • Ilość wejść – 52
  • Ilość pokonanych pięter – 2184
  • Ilość pokonanych schodów – 41496
  • Wysokość pokonana w pionie – 7098m
  • Odległość pokonana w poziomie – ok. 25 km
  • Ilość spalonych kalorii – niecałe 10000
  • Waga – przed startem: 80,6 , po starcie: 78,6

 

Dziękuję wszystkim, którzy mnie wspierali dzwoniąc, smsując i pisząc na fb!

20160206_marriot_everest_run-andrzej_sakrajecki_820160206_marriot_everest_run-andrzej_sakrajecki_9

Jedna myśl nt. „Stopień za stopniem –
schodowe ultra Andrzeja

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *