1 791 razy czytano

10 km przy OWM Bartessa

Moja pierwsza od dawna relacja…
Splot okoliczności sprawił, że w weekend Biegu Fortuny musiałem wyjechać do Warszawy (o celu pewnie w niedługim czasie napiszę, jak wyklarują się pewne tematy tego wyjazdu). Na ten moment mogę napisać tylko tyle, że  poznałem ludzi z taką korbą do organizowania biegów, że moja, to co najwyżej jest korbka.
Nie chcąc tracić okazji do biegania zapisałem się na "dyszkę" przy okazji Orlen Warsaw Maraton. Podchodziłem do tego sceptyczne, bo jakoś stronię od tłumów i masówek (co tylko się potwierdziło, że słusznie), ale "lepszy wróbel…". Poszedłem spać dużo później niż planowałem (przez długie Polaków o bieganiu rozmowy)  i wstając o 6 czułem deficyt snu. Poczułem to dziwne napięcie, mrowienie, stres jakiego już od bardzo dawna nie doświadczyłem przed niby już rutynowym startem w mojej 9-letniej "karierze". Może dlatego, że był to sprawdzian tego, co sobie ubzdurałem na treningach włączając w nie sporą liczbę mocnych akcentów skokowo zwiększając kilometraż po zakończeniu NMnO. Do tego dołączył się element "chciejstwa" i (jak się okazało, na wyrost) osiągnięcia wyniku będącego poza moimi obecnymi możliwościami.  Pakiet miałem odebrany w sobotę i na dzisiaj pozostało "tylko" spotkać się z Pauliną, Dawidem oraz Remkiem i rzucić majdan do depozytu, no i wystartować. Zaskoczył mnie spokój Remka przed jego, jakby nie było, najważniejszym w życiu biegowym wydarzeniem, czyli debiutem na królewskim dystansie. Zawsze jestem pełen podziwu dla podejmujących to wyzwanie, bo nie wiem, czy jeszcze kiedyś starczy mi odwagi by zmierzyć się z tak gigantycznym wysiłkiem i bólem. Chwila rozmowy, chwila czekania na Dawida, wspólna fotka z flagą, depozyt i kierunek START. Na rozgrzewce podpatrzyłem kilka fajnych nowych elementów u instruktora prowadzącego, zagadanie z kilkoma osobami podczas oczekiwania na start. Moja strefa startowa znajdowała się akurat na linii startu "hendbajkerów", którzy ruszali kilka min. przed biegiem głównym trasy maratonu. Można by pisać wiele, ale napiszę tylko jedno: rispect. Aha, może napiszę, że start 10 km i 42195m był jednoczesny, ale na 2 pasach ruchu i każdy bieg startował w przeciwnym kierunku. Z tej samej linii, obok mnie startowała elita. Heniek Szost stał ze 3 m obok. Jaki ten człowiek jest niesamowicie chudy, wyglądał jakby był niedożywiony. No ale klasa mistrzowska wymaga wyrzeczeń.
Start. Odliczanie, podczas którego zdjąłem bluzę przeznaczoną na straty i rzuciłem pod barierki, na wysepkę. Start trwał dość długo, muszę sprawdzić różnicę brutto-netto. Tutaj mało miejsce coś, co jako jedno z bardzo niewielu rzeczy na OWM zrobiło na mnie mega wrażenie: przybijanie sobie piątki z ludźmi zza barierki, oddzielającymi oba biegi, czyli startującymi w maratonie. Naprawdę świetna sprawa. A im bliżej końca kolumny startujących, tym większe "banany" na twarzach (hm…. może jeszcze nie wiedzieli co ich czeka? 😉 ). Ale zaraz po tym mega wkurzenie… Jakaś dziwna i bezsensowna zwężka… Patrzę na zegarek: 300 m pokonane w tempie chyba 7'/km. "No japierdykam" se pomyślałem…. Pierwszy km podgoniłem i wyszedł finalnie w 5 minut. Kolejne leciały jakoś tak normalnie, czyli jak zwykle ciężko… Na czwartym zacząłem się gotować i szybka decyzja: okulary w zęby, koszulka przez głowę, bluza przez głowę, koszulka na zad na siebie, bluza w dłoń. Mało wygodne rozwiązanie, ale jeszcze z kilometr i bym się zagotował. Po około 4,5 km zakręt w lewo i stopło mnie momentalnie. Taki wiatr, że hej, a jak zwykle, na złość nie było za kim się schować. Po kilkuset metrach kolejny zakręt w lewo. I tu jedyny duży (obiektywnie oceniając) błąd organizatora: nie obstawili barierkami wysepki, przez którą cal tłum skracał trasę. Jedynie gość przede mną i ja pobiegliśmy do końca wysepki dokładając z 5 m jak nic. Może niewiele ludzie skrócili, bo co to jest 5 m, ale podchodzę do tego radykalnie: bieg uliczny nie jest biegiem chodnikowym, krawężnikowym itd. Ja wiem, że pobiegłem jak trzeba. Półmetek. Kawałek dalej woda/izo. Łyk izotonika i lecim (czytaj morduję się) dalej. Tabliczka z Kilometrem nr 6. Znów pod wiatr. Pierwszy duży kryzys. Dosłownie miałem wrażenie, że zaraz stanę. Tętno "przelotowe" a tempo spadło do >5'/km (niewiele, ale jednak). Jakiś dramat dosłownie. Kolejne 1,5 km było walką głowy z nogami… W pewnym momencie było już słychać z przeciwka "spikerkę" z mety i jakoś to dodało otuchy, a rzut oka na zegarek i analityczny łeb szybko wykalkulował i  podpowiedział "jeszcze tylko 12 minut!!!". W tym momencie kolejny zakręt w lewo i jakieś 300-400m z wystromiającymi się ostatnimi 50 metrami przed zakrętem w prawo. Szybka kalkulacja w momencie zamieniała się na coś, co w skrócie mógłbym opisać mniej więcej tak:!@#*&%^!@^%. Dobiegając do tego cholernego, krótkiego podbiegu jakimś dziwnym zrządzeniem losu obok znalazła się babka, która prowadziła 2. babkę i zza pleców słyszałem co chwilę "nie myśl o tym podbiegu", "skróć krok", "pochyl się", "zaraz zakręt i będzie płasko". To było niesamowite, posłusznie wykonywałem polecenia, było to mega budujące. Zakręt w prawo i widziałem już Most Poniatowskiego. Wiedziałem, że to już niecałe 2 km z jednym "cholernym" podbiegiem na niespełna 1000 m do mety. Przebiegając pod mostem wróciło wspomnienie, jak w tym miejscu 2,5 roku wcześniej naciągałem na krawężniku pokurczone łydki na 300 m przed metą Maratonu Warszawskiego. Podbieg "zrobiłem" spokojnie, by zaraz na szczycie wyrwać na zbiegu. Tak na marginesie, moja korba na punkcie mierzenia wszystkiego jest znana i nie powinno chyba nikogo dziwić, że w sobotę zegarkiem zmierzyłem sobie dystans i wiedziałem z którego miejsca ile miałem do mety. Ze szczytu miałem 800 m. Ostatni km jakoś słabo zapisał się w mojej pamięci z wyjątkiem tego, że widok napisu META z 500 metrów jest zabójczy: myślisz, że to już, przyspieszysz, a tu ta meta w całe się nie przybliża. Koszmar!
Meta. 49:20….. Chciałem <48' sadziłem, że 47 jest w zasięgu…. No cóż, swoje miejsce w szeregu trzeba znać. Cudów nie ma, w 3 tygodnie można formę podreperować, ale o budowie nie ma mowy. Z perspektywy kilku godzin i pisania tego w pociągu mogę napisać, że wynik nie jest zły. Nawet jak na mój debiut w nowej kategorii wiekowej :-).
A teraz krótko z perspektywy kogoś, kto próbuje coś czasami organizować. Gigantyczna impreza z gigantyczną kasą, perfekcyjną organizacją. Wiem, kasa to nie wszystko, ale "organizacja zasobami ludzkimi": wolontariatem, ochroną, depozytem, biurem zawodów….. pefrekt. Działanie takie, że byli niemal niezauważalni, nie narzucali się… Nie wiem, nie umiem tego opisać. Z 2. jednak strony musiało tak być, nie można było być dla nich biegaczem każdym z osobna, indywidualnym, tylko "potokiem" ludzkim, który trzeba było odpowiednio kierować w odpowiednie w danym momencie miejsce. Stąd wspomniany przeze mnie na początku sceptycyzm. Nie startowałem może jakoś bardzo dużo, ale wystarczająco często, by wyrobić sobie swoje zdanie: masowość biegu zabija indywidualizm biegacza. Dla organizatorów dużych biegów jest się grupą ludzi, którą trzeba sprawnie pokierować i obsłużyć. Jadąc na taki bieg ciężko wypatrzyć chociażby z widzenia znane twarze. Na takich biegach nie ma tego czegoś, co dużo łatwiej można spotkać na małych biegach: atmosfery. Jadąc na bieg gdzie startuje 100-200 osób dużo łatwiej spotkać kilkanaście, kilkadziesiąt osób, które kojarzy się chociażby z widzenia. Spotka się kogoś takiego raz, drugi, to za trzecim razem nie ma oporów, żeby po prostu podejść, zagadać. Ma się wrażenie, że startuje się wśród znajomych. Pod tym względem bezapelacyjnie numerem jeden takich biegów jest dla mnie Cross Świętojański w Pogórzu koło Skoczowa. Kto był, ten wie o czym piszę. Bieg jest kameralny (miał już ponad 20 edycji, a chyba dopiero w ubiegłym roku frekwencja przekroczyła 100 osób). Jadąc do Pogórza można się czuć naprawdę kimś wyjątkowym. Nie tylko na starcie/mecie, ale również na przepięknej trasie, przy której wspaniałe kibicują mieszkańcy, dla których po prostu widać, że również jest to wielkie święto. Dlatego takie biegi mają to coś, czego nie można przeżyć chociażby na OWM.
Czas wysiadać z pociągu, koniec.

 

 

20160424_orlen_warsaw_marathon_grupowa

 

Jedna myśl nt. „10 km przy OWM Bartessa

Skomentuj Adam Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *