2 520 razy czytano

Beskidzka 160 na raty –
Bartess na tasie

Beskidzka 160 Na Raty: 2-etapowa impreza w Beskidzie Śląskim organizowana przez paru zakręconych ludzi, organizatorów m.in. DInO Express (Dzięgielowskie Imprezy na Orientację). To od nich miałem pożyczone lampiony na Nadwiślański Rajd Przygodowy. 2-etapowa, bo założenie było takie, by w 2 biegach górskich ultra, w rundzie wiosennej i jesiennej zebrało się tytułowe 160 km.
Ze 2 miesiące temu na stronie przeczytałem, że prócz setki i pięćdziesiątki będzie trasa Promo 20. Pomyślałem, że to coś dla mnie, tyle dam rady. Oczywiście o tym zapomniałem. Przypomniał mi dopiero Heniek, a zerknąłem na to niecałe 2 tygodnie temu, po Nadwiślańskim Maratonie. Oczywiście było już 2 dni po niższym wpisowym, ale po starej znajomości mogłem zapłacić wg pierwszego wpisowego. Zapłaciłem i po kolejnych 2 dniach zerknąłem na stronę. Patrzę i widzę menu Trasa i Profile tras. Fajnie. I co? Trasa Promo 20 ma 27,5km! No i 1015m sumy przewyższeń, ale o przewyższeniu wiedziałem. No nic. Zapłacone, trzeba będzie przecierpieć. Do tej pory najdłuższm (i jedynm) moim biegiem anglo-saskim (bieganie w górę i w dół) był Bieg o Złotą Szyszkę, niecałe 15 km i 550 m przewyższeń. Do tego doczytałem, że start jest o 7. rano… Totalnie nie moja pora, co z resztą się potwierdziło, ale o tym dalej.
Pobudka o 4.20, o 5. Byłem umówiony z Patrykiem i pojechaliśmy. W Goleszowie byliśmy o 5.30, busem wyjazd na Chełm o 5:40, biuro zawodów sprawnie, odprawa, plotki, fotka na fejsa i tak zleciało do startu. Mimo wczesnej pory słońce już ładnie przygrzewało i startowałem od razu „na krótko”. Dzień wcześniej byłem w Decathlonie i kupiłem paczkę żeli Aptonia jabłkowo-bananowe (bo mam sprawdzone i wiem, że „wchodzą” bez rewolucji. Kupiłem też camelbaka z 2-litrowym bukłakiem i 10 litrami „przestrzeni bagażowej”. Do bukłaka wlałem 1,5 litra izotonika, do kieszonki w pasie biodrowym 1 żel, a reszta do plecaczka. Przed startem ponaciągałem łydki, bo widziałem, że będzie z nimi problem. Start. Pierwsze 2 km luźno i spokojnie, ale spadek aż o 100 m na tak krótkim odcinku zrobił swoje i tempo wyszło ~4:40. Już wtedy z tyłu głowy mi siedziało, że to samo, ale odwrotnie przyjdzie „zrobić” za 23 km… I Adam, i Patryk gdzieś mi zniknęli, no to wyciągnąłem słuchawki i zapuściłem SOAD (bo też nic innego w komórce nie mam 😉 ). Po 2 było kawałek płaskiego i droga zaczęła się powoli robić coraz stromsza. I tu przyszedł czas na pierwszy kryzys (!!!). Łydki zaczęły tak palić, że myślałem, że stanę… Musiałem czasami maszerować, bo bolało strasznie. Ze 2-3x zatrzymałem się i ponaciągałem je. Na szczęście na 5. kilometrze wypłaszczyło się i łydki miały luźniej, później ponad kilometrowy zbieg gdzie nadrobiłem stracony czas. Ale przed kamieniołomem znów droga zaczęła się wznosić i znów marsz. Na szczęście nie tylko mój więc pozycji nie traciłem. Tutaj wyprzedził mnie Adam, którego diesel „zaskoczył” i wszedł na właściwe obroty. Po około 8 km od startu był pierwszy punkt kontrolny gdzie okazało się, że zapomniałem zabrać karty kontrolnej do ich potwierdzana… Tylko chyba ja mam takie „szczęście”. Perforator odbiłem na numerze startowym. Odtąd było znów około 2,5 km przeważnie w dół dzięki czemu udało mi się dogonić Adama. Kolejne podejście. Niedługo doszliśmy do Kariny z którą „zeszło” nam kolejne 6-7 km. Podejście długie i już typowo górskie, ścieżką graniczną z ładnymi widokami. Po drodze punkt kontrolny za którym krótkie, ale strome podejście za którym wywłaszczyło się i znów można było biegać. Szczerze mówiąc, gdyby nie Adam i Karina, to pewnie nie biegałbym już tyle. Ich obecność motywowała mnie. Zbiegnięcie w dołek i zaczęło się 1,5 km podejście pod Osty. Z tej strony nie było tego widać, ale po dotarciu na pik, jak zobaczyłem gdzie trzeba zbiegać nazwa szczytu wyjaśniła się. Lubię zbiegi, ale nie takie strome! Za to Adam chyba lubi, bo nie łatwo było mi utrzymać jego tempa. Na odcinku 700m szlak opadał aż o 150m. Na takim odcinku udało się wyprzedzić z 6-7 osób. Uciekłem też Adamowi, który czekał na Karinę. Spotkaliśmy się jeszcze kilometr dalej, na pomiarze czasu i „popasie”. Punkt był na 18. Km i dotarcie zajęło nam 2:15. Dla przykładu czołówka startująca o 4. rano na trasę 100 km była na tym punkcie po 1:42… Nie wiem jakim cudem…  Popiliśmy, pojedliśmy i rozstaliśmy się: Adam i Karina skręcali na trasę 50, a ja z kolegą, który też „robił” Promo 20 ruszyliśmy w swoją drogę. Po łagodnym podejściu ruszyliśmy i kolejne 3 km w dół w większości biegiem. Zmęczenie nóg zaczynało coraz mocniej dokuczać, boleć. Do tego felerna lewa stopa też już zaczęła się upominać, że kapkę tego za dużo… Kolejna górka… Podejście w przyjemnym otoczeniu, ścieżką, ładnie, ale nie po ponad 20 km już nie miałem siły na podziwianie, nie mówiąc o przemieszczaniu się. 800m i + 100m przewyższenia. Niewiele, ale… Ze szczytu znów w dół, ale tylko po to, by po przekroczeniu drogi znów pod górę. Najpierw łagodnie, by dojść do kamieniołomu. 3 bardzo strome podejścia z krótkimi płaskimi „łącznikami”. Bardzo zmęczony, nogi już nie chciały… Pomstowałem na organizatorów, ale jakoś te 80m przewyższenia na odcinku 400m jakoś przeżyłem. Od tego miejsca kolejne 2,5 km było tylko w dół, do centrum Goleszowa. Ten odcinek prawie w całości przebiegłem, ale już chyba tylko siłą woli i ze świadomością, że 200 m za mną mam gościa z dziewczyną i psem. Znak przy drodze: „2 km”. Niby fajnie, ale to był początek tego podbiegu na którym na początku takim tempem pognałem w dół. Łagodniejszy, początkowy odcinek drogi na szczyt Chełmu jeszcze pobiegłem, bo widziałem, że wyżej, stromiej już na pewno nie pobiegnę. Taka taktyka ;-). Ciągle za plecami miałem parę z psem… Do czasu, gdy przeszedłem do marszu. Nie miałem siły już biec, wyprzedzili mnie, a chłopak z którym ruszyłem z punktu żywieniowego był kilkaset metrów za mną (miał problemy z kolanami i rozstaliśmy się po minięciu kamieniołomu). To już totalnie mnie zdemotywowało, bo co biec jak nie ma przed kim uciekać? Zobaczyłem zakręt za którym była meta i przynajmniej chciałem wbiec i te ostatnie 200m przytruchtałem. I to był kres moich możliwości, bo pod koniec w łydkach zaczęły się kurcze. Metę osiągnąłem po 3h i  56’, zająłem 23. miejsce na 34 startujących, czyli zaskakująco dobrze.
Podsumowując… To nie dla mnie. Do 20 km jakość jeszcze idzie przeżyć, ale prawie 30 km to nie na moje skromne siły, nerwy i psychikę. Nie wiem jak można robić w takim terenie 50, 100, 150km… Nie prędko coś takiego powtórzę, za bardzo to boli. Ale polecam znudzonym zwykłym bieganiem. Warto zdobyć takie doświadczenie i poznać swoje możliwości w nie-płaskim i nie-asfaltowym terenie. Teraz tylko interesuje mnie jaki będzie efekt treningowy.

Bartess

4 myśli nt. „Beskidzka 160 na raty –
Bartess na tasie

  1. No proszę, nie wiedziałam że byliśmy dla kogoś grupą pościgową 😀 a efekt treningowy na pewno będzie solidny, po takiej trasie nie ma innej opcji 😉 pzdr!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *