1 558 razy czytano

100 km kieratu (Daniela)

XII Międzynarodowy Ekstremalny Maraton Pieszy Kierat to impreza sportowa w Beskidzie Wyspowym organizowana od lat przez grono zapaleńców  z całej Polski, a przede wszystkim z okolic miasta Limanowa. Razem z kolegą Krzyśkiem startujemy w niej co roku, chcąc zmierzyć się z wyzwaniami morderczego stukilometrowego biegu na orientację.

Główny Sędzia i pomysłodawca biegu Pan Andrzej Sochoń często żartuje, że zamawia burzę na Kierat, by słowo „ekstremalny” w nazwie nie padało na próżno. Stąd od tygodnia przed biegiem chyba każdy uczestnik regularnie sprawdzał prognozy pogody tracąc coraz bardziej nadzieję, że może jednak w tym roku przejdzie przez to wyzwanie suchą nogą.

Burzowy był cały tydzień, woda stopniowo wsiąkała w polne drogi i szlaki powiatu Limanowskiego, miejscowi chyba specjalnie wstrzymali się z koszeniem wysokich traw a mgły gęsto zasnuły najtrudniejsze rozwidlenia i skrzyżowania dróg na trasie, chyba tylko po to by zatrzymać uczestników jak najdłużej u siebie.

Blisko 700 osób ruszyło w piątek o 18:00 z Parku w Limanowej,  a my razem z nimi pełni nadziei na sukces. Z początku biegło się nam dobrze, choć w sporym tłumie, co dawało lekkie poczucie presji. Pierwsze dwa punkty kontrolne zaliczyliśmy jeszcze za dnia, utrzymując świetne tempo i w miarę suche buty. Jednak z nastaniem nocy skończyła się dobra passa i zaczęliśmy błądzić i zwalniać. Po jakichś 23 kilometrach nie wiedzieć gdzie zgubiliśmy szlak, którym mieliśmy z łatwością trafić w zaplanowane wcześniej miejsce. Razem z tłumem ludzi zgubiliśmy go we mgle i nerwowo patrząc to na kompas to na zegarek szukaliśmy oznaczeń na drzewach. Ostatecznie wybraliśmy pierwszą lepszą ścieżkę, której kierunek był odpowiedni. Dopytaliśmy o drogę miejscowych, póki jeszcze było można kogoś spotkać, bo pora była późna a tereny słabo zaludnione.

Błotniste ścieżki poprzecinane były strumieniami, których ani obejść ani przeskoczyć nie można. Płukaliśmy więc nogi w każdym z kolejna, stopniowo je rozmaczając i doprowadzając do prawdziwie opłakanego stanu. Błędy w nawigacji okazały się poważne i nadrobiliśmy ostatecznie ponad 2 kilometry co było jeszcze do wybaczenia na 26 kilometrze trasy.

Dalej było już tylko ciężej. Zaczęło nas łapać znużenie, Krzysiek – mój najlepszy biegowy towarzysz,  coraz bardziej denerwował się na nadrobiony kilometraż, ciągnąc mnie do przodu i poganiając choć nie specjalnie na trzymanie tempa miałem ochotę. Po drodze do półmetka zaliczyliśmy jeszcze kilka mniejszych lub większych wpadek nawigacyjnych, co przypomniało nam, że noc , góry i ciemny las błędów nie wybaczają. Ostatecznie po niespełna 8 godzinach trafiliśmy na punkt kontrolny w połowie trasy.

Ciepły barszcz i mocna kawa postawiły na nogi mnie i moje nadszarpnięte morale. Była też bułka i kabanos (zawsze warto mieć ze sobą poza batonikami i żelami dla biegaczy coś normalnego do zjedzenia – choćby tylko dla poprawy nastroju). Były siły i chęci by pokonać kolejne 50 km i to z uśmiechem na ustach. Niestety mój towarzysz niedoli chłodno kalkulował, że na drugiej połówce trasy nie będzie już tak kolorowo i nie pomylił się.

Wiele było czynników, które zmusiły Krzyśka do rezygnacji jakieś 10 km później. Obaj poświęciliśmy może i z godzinę na powolnym „człapaniu” i zastanawianiu się czy bawić się w to dalej, gdy nie ma już szans na dobry wynik. Z pewnością podjął słuszną decyzję schodząc z trasy. Ja za to zacząłem zdawać sobie sprawę z tego, że ból w kolanie o którym myśli nie dopuszczałem już od jakiegoś czasu nasilił się do tego stopnia, że o zbieganiu z górki nie było już mowy. Zostały tylko dwa kije trekkingowe w rękach i silna lewa noga, a prawa noga z opuchniętym kolanem była już dalej tylko podpórką do utrzymania równowagi. Postanowiłem mimo wszystko  brnąć dalej, bo energii miałem mnóstwo, a moje „3 nogi” niosły mnie jeszcze całkiem nieźle. Ze smutkiem pożegnałem towarzysza i przyspieszyłem tempa, szybko docierając do kolejnego punktu. Był już dzień więc szlaki i ścieżki odnajdywałem bez trudu. Po drodze spotkałem wymęczonego Anglika, który przyjechał do Polski tylko po to by wystartować w Kieracie. Akurat pasował mu termin i chciał spróbować czegoś za granicą. Nigdy wcześniej nie startował w biegu na orientację i gubił się co chwila, więc na 62 km pragnął już tylko powrotu do domu. Zostawiłem go  z życzeniami good luck i zaliczyłem bez trudu kolejne dwa punkty, porywając się na coraz to mocniejsze tempo. Była to tylko i wyłącznie młodzieńcza głupota, bo do ostatniego wodopoju na 25 km przed metą dostałem się już z mocną opuchlizną na kolanie i bólem o którym zapomnieć się nie da. Do końca było jeszcze daleko i dzieliły mnie od niego dwie spore góry. Na pierwszą wdrapałem się z zaciśniętymi zębami niesiony chyba już tylko myślą o grillowanej kiełbasie na mecie i suchym ubraniu w domu (idąc do punktu nr 14, na 81 kilometrze byłem już w drodze od 17 godzin, zupełnie mokry, brudny i wygłodzony). Poszło mi to nawet w miarę szybko, bo poganiali mnie miejscowi, a jeden uczynny starszy Pan w gumowcach postanowił mnie przeprowadzić przez gęste trawy koło swojego domostwa „cobych na somsiodowe pole nie wloz bo by na mnie naprzezywoł” trzymając przy tym mordercze już dla mnie tempo. Po jakichś 200 metrach podejścia w gęstej trawie podziękowałem Panu, zupełnie nie wiedząc gdzie jestem. Po dłużej chwili negocjacji pomiędzy moim wyobrażeniem o tym gdzie mogę być, a tym co pokazywał kompas i mapa ostatecznie obrałem odpowiedni azymut i brnąłem przed siebie. Punkt 14 był zaledwie 19 km od mety ale zejście z wzniesienia na którym był trwało dla mnie wieczność. Ból w kolanie stał się nieznośny, zejście było strome i śliskie, zmuszało do mocnego obciążenia bolącej nogi i ostatecznie zupełnie mnie wykończyło. Wiedziałem już, że do mety będę toczył się godzinami i nie będzie to ani przyjemne ani rozsądne. Strach o kolano był coraz silniejszy – w końcu zdrowie ma się jedno. Wtedy też uświadomiłem sobie i podliczyłem, że koło 8 km to suma wszystkich błędów nawigacyjnych jakie popełniłem na trasie, a 82 km to dystans jaki przebyłem oficjalnie, razem to już koło 90km w nogach, a tu do mety daleko… Po telefonie do mamy, do dziewczyny i krótkiej kłótni z własnym ego, na wąskiej wiejskiej drodze zatrzymałem pierwszy przejeżdżający samochód. Była to ekipa sędziów obstawiająca jeden z wcześniejszych punktów, która właśnie wracała do bazy i podwiozła mnie pod samą metę, śmiejąc się całą drogą ze szczęście które miałem. W miejscu z którego mnie zabrali było jeszcze bardzo daleko do Limanowej i było to prawdziwie laska boża, że w ogóle udało mi się złapać podwózkę od razu do celu, taki brudny i ogólne niezachęcający wyglądem! Kończyłem usatysfakcjonowany, bo podjąłem trudną i męską decyzję o tym, że szacunek dla własnego zdrowia jest ważniejszy od tych kilkunastu kilometrów do okrągłej setki.

Pomimo poważnej jak się okazało kontuzji, która nie pozwoliła mi dać z siebie wszystkiego, nie mogę być niezadowolony. Po raz pierwszy udało mi się dobrać na bieg jedzenie i napoje, po które sięgałem z radością. Można się śmiać ale to naprawdę ważne żeby przez to kilkanaście godzin mieć ze sobą w zanadrzu jakąś drobną przyjemność i wie to każdy, kto próbował przetrwać na „suplementach dla biegaczy” tak długi dystans. Trasa po pierwszym spojrzeniu na mapę wydawała się prosta i zawierała dość sporo odcinków asfaltowych, później jednak okazało się, że była jedną z trudniejszych jak dotychczas, być może głównie przez warunki pogodowe i drobne nieścisłości na mapie. Przeżyłem przygodę dla której tam pojechałem. Nie chodziło o dobry czas ani o dyplom. Jak co roku ważne były wrażenia, to żeby poczuć nogami zimną wodę w potoku, śliznąć się na błocie i zgubić w lesie. Zobaczyć tych samych od lat ludzi, którzy stanowią pewien fundament biegów ultra w kraju, obstawiając co roku te same imprezy i dobrze bawią się na trasie nawet gdy wynik nie jest szczytem marzeń. Grono zawodowców w Polsce jest szerokie i w większości spotyka się właśnie na Kieracie. Bo to nie jest zwykła „setka”. To jest za każdym razem przygoda, za każdym razem coś innego. Organizatorzy dbają o to by nie było łatwo a uczestnicy są im za to wdzięczni – taki już Kieratu urok, że nikt nie oczekuje by było lekko.

Daniel

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *